sobota, 28 lutego 2015

Rozdział 4: Księżycowy

 Ona kochać chce,
bo po nocy nawet dla niej wstaje dzień.
Ona kochać chce,
księżycowy anioł, krucha tak jak szept.
{muzyka}
~*~
Siedzę na łóżku i chowam głowę w dłoniach próbując choć trochę uśmierzyć jej ból. Co się wczoraj działo? Nie miałem pojęcia. Wstaję i... upadam na ziemię.
- Ja pierdolę! - syczę sam do siebie zakrywając oczy przed blaskiem słońca, który wpada przez okno do mojego pokoju. Leżąc na podłodze słyszę kroki, a gdy otwieram jedno oko widzę bose stopy z pomalowanymi na czerwono paznokciami.
- Jezu! Nic ci nie jest?! - słyszę znajomy głos. Błog Jessici, mojej...znajomej.
- Co tutaj robisz? - warczę mrużąc oczy i podnosząc się do pozycji siedzącej. Oprócz głowy boli mnie szczęka. - Ktoś mi dał po mordzie?  - pytam delikatnie ruszając żuchwą. 
- Oczywiście nie pamiętasz. - mówi blondynka opierając się o ścianę, a jej głos w tej chwili jest najbardziej irytującą rzeczą na świecie. Powoli, chwiejąc się wstaję z twardych i zimnych paneli. - Byliśmy wczoraj umówieni, a ty zalałeś się w trupa i w nocy przyprowadziła cię jakaś dziewczyna. Chcesz mi o czymś powiedzieć?
- Tak. Przestań mówić, bo boli mnie głowa. - syczę idąc w stronę kuchni. Jessica to znajoma której wydaje się, że to coś poważnego, a mi jak to rozwodnikowi zależy tylko na seksie. Sięgam do szafki z lekami, wyciągam aspirynę i zapijam ją wodą. - Kto mnie przyprowadził? - pytam dosłownie rzucając sie na kanapę. 
- Mówiła, że nazywa się Vittoria. - odpowiada siadając na fotelu. I w tym momencie przed czami mam twarz ślicznej dziewczyny z ciemnymi lokami, którą wczoraj poznałem. Szybko na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Spotkaliśmy się w autobusie, którym jechałem, bo oddałem samochód do mechanika. Pomogłem jej, bo nie miała biletu. Potem poszliśmy na kawę, oczywiście zrobiła to niechętnie. A później? Pamiętam jak się rozluźniła i poszliśmy do baru. No i film mi się urwał. Słyszę dźwięk komórki i z grymasem na twarzy wstaję z kanapy. Słysze telefon, ale nie mam pojęcia gdzie on jest. Zajebiście. Przeszukuję szybko kuchnię, biegnę do sypialni. W ostatniej chwili znajduje telefon pod poduszką.
- Słucham? - mówię beznamiętnym głosem siadając na łóżku.
- Dzień dobry. Pan Torres? 
- Tak, to ja. 
- Samochód jest już do odbioru. - oznajmia mi młody chłopak, który ledwo co przeszedł mutację.
- Dziękuję, do godziny po niego będę. - odpowiadam i rozłączam się. Wyciągam z szafki czyste ubrania i idę pod prysznic. Gdy pierwsze krople chłodnej wody spływają po moim ciele od razu czuje się lepiej, jednak mimo aspiryny głowa wciąż mnie boli. Ubieram się, zakładam okulary przeciwsłoneczne i nie zwracając uwagi na protestująca Jessicę wychodzę z domu trzaskając drzwiami. Przez całą drogę do salonu staram się sobie przypomnieć co później robiliśmy z Vittorią, ale nie mogę. Po prostu nie umiem.  Dochodząc do ostatniego skrzyżowania unoszę głowę, którą cały czas miałem pochyloną, by promienie słoneczne mnie nie drażniły. Pierwszą rzeczą jaką widzę jest burza czarnych loków. Dziewczyna idzie pochylona z telefonem w ręku nie zwalniając kroku. Spoglądam w lewo i zdaje sobie sprawę, że jest zielone światło dla pojazdów. Serce podskakuje mi do gardła i zaczynam biec.
- Stój! - krzyczę. Jakby w zwolnionym tempie widzę jak dziewczyna stawia stopę na pasach nie zdając sobie sprawy, że kilka metrów przed nią jedzie rozpędzony samochód. W ostatniej chwili łapię ją w pasie i rzucam się do tyłu. Serce wciąż bije mi jak oszalałe. Wpatruję się w dziewczynę leżącą na mojej klatce piersiowej. Słysze tylko trąbienie samochodu. 
- Vittoria. - mówię cicho podnosząc się na łokciach. Dziewczyna wpatruje się we mnie oszołomionym wzrokiem. Przełyka głośno ślinę i szybko staje na równe nogi. - Znów cię uratowałem. - dodaje uśmiechając się. Ku mojemu dziwieniu dziewczyna bez słowa odwraca się i idzie w drugą stronę. - Vittoria! - wołam i zaczynam biec za nią.
- Zostaw mnie! - syczy spoglądając jakby chciała mnie zabić.
- Nawet mi nie podziękujesz? - pytam unosząc brwi.
- Dziękuję. A teraz mnie zostaw. - odpowiada kładąc nacisk na ostatnie słowo. Biorę głęboki oddech i staję przed nią.
- O co ci chodzi? - pytam przechylając głowę. - Pamiętam z wczorajszej nocy tylko tyle, że poszliśmy się napić. Nic więcej nie wiem! Boli mnie głowa i szczęka i mam kaca i... po prostu... - mówię szybko rozkładając ręce.
- Boli cię szczęka bo dałam ci po gębie. - oznajmia beznamiętnym tonem. Spoglądam na nią z niedowierzaniem i zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
- Dlaczego? - jęczę przestępując z nogi na nogę. 
- Bo się do mnie dobierałeś. - odpowiada wymijając mnie. 
- Przepraszam! - wołam i znów do niej dobiegam. - Byłem pijany. Ale... w takim razie dlaczego odprowadziłaś mnie do domu?
- Miałam zostawić sławnego piłkarza w barze, zalanego w trupa z siną szczęką? - zapytała mrużąc oczy.
- Dziękuję, że mnie nie zostawiłaś i przepraszam za to co robiłem. Wybacz mi. - przepraszam składając dłonie jak do modlitwy. 
- Niech ci będzie, wybaczam ci. A teraz mnie zostaw. - syczy przez zaciśnięte zęby. 
- Vittoria no... - wzdycham z irytacją, ale nie ustępuje jej kroku. - Pójdźmy na obiad. Porozmawiamy, na trzeźwo. - uśmiecham się lekko mając nadzieję, że się zgodzi.
- Dlaczego miałabym iść z tobą na obiad? - pyta stając w miejscu. 
- Bo wisisz mi dwie kawy. A zamiast kawy możemy iść na obiad. Proszę, daj mi szansę. - proszę spoglądając jej prosto w oczy. 
- Dobrze. - odpowiada cicho zagryzając wargi i spuszczając głowę.
- Idę właśnie do mechanika po samochód. Możemy pojechać do każdej restauracji jaką sobie wybierzesz. Ja stawiam. - uśmiecham się znów mając nadzieję, że ona zrobi to samo.
- Ale to ja miałam stawiać. - w końcu udaje mi się dostrzec na jej twarzy cień uśmiechu.
- Ale to ja jestem dżentelmenem.
~*~
Po odebraniu samochodu pojechaliśmy z Vittorią do francuskiej restauracji na obrzeżach Mediolanu. O dziwo głowa przestała mnie boleć. Wychodzę z pojazdu, obchodzę maskę i otwieram drzwi od strony pasażera. Włoszka wysiada z samochodu i obdarowuje mnie ślicznym uśmiechem. Wchodzimy do restauracji "Saint Jackques" i zajmujemy miejsca przy stoliku obok okna. Nie mogę przestać patrzeć na jej śliczną twarz. Jej charakter, który zapewne ma odpychać mężczyzn mnie...wręcz przyciąga do niej. Kelnerka w czarnej, krótkiej sukience i fartuszku z logiem restauracji podaje nam karty i odchodzi, by po kilku minutach odebrać zamówienia. 
- Jeszcze raz przepraszam cię za to co wczoraj zrobiłem. Nie pamiętam tego. Nie byłem sobą. - mówię próbując dotknąć jej dłoni położonej na stoliku. Vittoria szybko ją odsuwa i zagryza usta. Bierze łyk wody i odchrząkuje. 
- Już ci wybaczyłam. - uśmiecha się lekko. Aż do podania posiłku nie zamieniamy ze sobą ani słowa. Pierwszy raz w życiu jem kurczaka w sosie z estragonu. Jest naprawdę pyszny. Chcąc skomentować potrawę unoszę wzrok na Vittorię. Dziewczyna siedzi sztywno wpatrując się przed siebie.
- Coś się stało? - pytam i odwracam się by zobaczyć na co patrzy.
- Nie po prostu... wydawało mi się, że znam tego mężczyznę... - odpowiada lekko się uśmiechając. Nie wiem jak ją rozgryźć. To nie jest tak, że muszę podnieść swoje ego zdobyciem jej. Co to to nie, od tego mam Jessicę. Ale Vittoria... jest w niej coś innego, coś co mnie intryguję. Tak, pociąga mnie fizycznie, ale o dziwo nie interesuje mnie to aktualnie jakoś bardzo. Chciałbym ją lepiej poznać, może sprawić, że będzie się szczerze uśmiechała.
~*~
- Słuchaj, mam do ciebie prośbę. - słyszę cichy głos Vittori, gdy wsiadam do samochodu.
- Tak? 
- Czy po drodze mógłbyś podjechać do dziekanatu? Musze odebrać jakieś papiery. - prosi mnie. 
- Jasne, nie ma sprawy. - uśmiecham się i zapalam auto. Dziewczyna podaje mi adres i ruszam w drogę. Po kilkunastu minutach parkuję samochód przed piękny, zabytkowym budynkiem uczelni.
- Będę za chwilę. - mówi i wychodzi z auta. Patrzę na nią kiedy szybko wbiega po schodach i znika za wielkimi wrotami. Dziwnie się czuję. Czyżbym był psychopatą, że zwracam uwagę na jej najmniejsze ruchy? Zaczynam się bać sam siebie. To chyba nie jest normalne. Nigdy się tak nie zachowywałem. Już widzę nagłówki gazet: ,,Hiszpański piłkarz, prześladowca morduje w lesie młodą studentkę". Śmieję się na głos z własnej głupoty. Po kilku minutach Vittoria wpada do samochodu z dużą, czarną teczką. Szeroko się uśmiecha i ma rumieńce na policzkach.
- Czemu jesteś taka ucieszona? - pytam uśmiechając się równie szeroko. 
- Moje prace zajęły pierwsze miejsce w konkursie międzynarodowym. - odpowiada, a w jej ciemnych oczach tańczą iskierki. Widzę ile pasja jej daje. Jest szczęśliwa. I to bardzo. 
- Gratulacje. - śmieję się patrząc na nią. Przez długi czas Vittoria nie przestaje się uśmiechać. Czy to nie dziwne, że żebym również stał się szczęśliwy wystarczy uśmiech drugiej osoby?
Włoszka podaje mi adres swojego mieszkania i ruszamy w drogę. Przez cały czas opowiada mi o swoim kierunku studiów, pracy i pasji. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo się zmieniła przez te kilkadziesiąt minut. Nie chcę się z nią rozstawać. Gdy jest uśmiechnięta, ja również jestem. Serce bije mi szybciej, kiedy słyszę jej śmiech. 
- Dziękuję za dzisiaj. - mówi odpinając pasy. Nie chcę jej wypuszczać z tego samochodu! - Do zobaczenia. - uśmiecha się i wychodzi. 
- Vittoria, zaczekaj! - wołam szybko również wysiadając z samochodu. Nie wiem, co chcę jej powiedzieć, ale muszę jeszcze na nią spojrzeć. Ostatni raz. Muszę. 
- Tak? - staje w miejscu i odwraca się. Uśmiech od dawna nie schodzi z jej twarzy. Nie umiem nic wymyślić, by ją zatrzymać.
- Do zobaczenia. - mówię w końcu. Vittoria macha mi lekko, po czym odchodzi zostawiając mnie samego.

Od autorki: Przedstawiam Wam już czwarty rozdział. Osobiście jestem z niego zadowolona. Bardzo, ale to bardzo dziękuję za komentarze pod poprzednim postem, jesteście wspaniałe <3 Zapraszam również na trzeci rozdział na entre-los-mundos. Zostaje mi tylko prosić o komentarze i czekać na Wasze opnie. Pozdrawiam i do napisania, Laurel.

niedziela, 8 lutego 2015

Rozdział 3: Tyle chciałem Ci dać

Bo ja bez Ciebie zginę
Bo ja bez Ciebie nawet nie wiem jak żyć
Sto lat być może minie
Nim spotkam Cię znów
Proszę Cię... , błagam wróć.
~*~
Pogoda w Indiach nie różniła się bardzo od Madrytu, ale od razu poczułem różnicę. Zmieniło się ciśnienie i duchota, która panowała w New Delhi zmieniła się w lekki, przyjemny wietrzyk. Nie wytrzymałbym tam kolejnego tygodnia, więc postanowiłem wrócić szybciej. Stęskniłem się za Juniorem, była to nasza pierwsza i na długi czas ostatnia rozłąka. Siedząc w taksówce staram się nie myśleć o tym, co zrobiłem zaledwie kilka minut temu. Nie rozumiem samego siebie, ale przez te kilka godzin bardzo polubiłem tę dziewczynę. Ma poczucie humoru, dystans do siebie i jest buntowniczką. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ale nie usprawiedliwia to tego, co zrobiłem. Zwierzyła mi się, a ja ją wykorzystałem. Czuję się okropnie, ale... nie mogłem się powstrzymać. Za każdym razem, gdy spoglądałem w jej piękne oczy miałem wrażenie, że znam ją całe życie. Nie mogłem się powstrzymać przed dotknięciem jej pełnych, zmysłowych ust. 
Taksówkarz zatrzymuje samochód, płacę mu i wysiadam z bagażem idąc, a raczej biegnąc w stronę domu. Tak bardzo stęskniłem się za Juniorem! Wchodząc do domu rzucam torbę na schody i pędzę w stronę kuchni, z której czuję zapach ciepłego obiadu.
- Cześć, słońce! - mówię z szerokim uśmiechem na twarzy i wyciągam Juniora z krzesełka. Jak dobrze mieć go znów przy sobie, trzymać go w ramionach.
- Sergio, co ty tutaj robisz?! - słyszę głos mojej siostry, Anny. Staje przede mną z nożem w ręku, którym przed chwilą kroiła sałatkę. 
- Przepraszam, ale nie dałbym rady wytrzymać tam kolejnego tygodnia. Indie to piękny kraj i dziękuję, że wysłaliście mnie na te krótkie wakacje, ale za bardzo tęskniłem. - odpowiadam i całują ją w czoło. Anna jest młodsza ode mnie o cztery lata, ale mamy wręcz identyczne charaktery. Oboje jesteśmy zawzięci i uparci jak osły, ale dalibyśmy się za siebie pokroić. 
- Wiem, rozumiem. Ale te wakacje miały być dla ciebie chwilą wytchnienia. - szepcze kładąc dłoń na moje ramię. Lekko się uśmiecha, po czym wraca do krojenia sałatki. 
- Uwierz mi, czuję się już lepiej. - zapewniam ją i idę z Juniorem do salonu, gdzie na kocyku są porozrzucane jego zabawki. Siadam z nim na ziemi, sięgam po grzechotkę. I wzrok ląduje na fotografii mojej narzeczonej, która wisi nad kominkiem. Powinienem raczej powiedzieć byłej narzeczonej. Pilar zmarła rok temu, przy porodzie. Dzień wcześniej byliśmy szczęśliwi, skończyliśmy urządzać pokoik dla Juniora, a kilkanaście godzin później jej już nie było. Zostałem sam z niemowlakiem. Mój świat się zawalił. Kochałem ją całym sercem i nie wyobrażałem sobie życia bez Pilar. To ona zajmowała się domem, gdy miałem mecz czy trening. To ona przez ostatnie miesiące czytała książki o dzieciach, nie ja. Wysłano mnie do pustego domu z kilkudniowym, płaczącym dzieckiem. Nawet nie wiedziałem jak go trzymać! Pierwsze dni pamiętam jak przez mgłę. Musiałem wyprosić trenera o kilka dni wolnych, wstawałem co godzinę i robiłem Juniorowi mleko. Biegałem z nim po całym domu gdy miał kolki, przewijałem do chwilę. A gdy zasypiał siadałem przy oknie, spoglądałem w niebo i płakałem z bezsilności. Z każdą chwilą, w której myślałem o Pilar moje serce rozpadało się ponownie na miliony kawałeczków. Po kilku dniach byłem u kresu wytrzymałości. Junior płakał coraz bardziej, nie miałem chwili dla siebie, byłem wyczerpany. Gdy już myślałem, że nie dam rady, zjawiła się Anna. Specjalnie wzięła rok przerwy na studiach i przyjechała do mnie. Była i wciąż jest moim aniołem. Junior ma już prawie roczek, zaczyna chodzić, wróciłem do dobrej formy, za dwa miesiące Anna musi wrócić na uczelnie, ale obiecała, że będzie często wpadać i zawsze mogę do niej zadzwonić. Rodzice też są u mnie stałymi gośćmi, spędzają z wnukiem tyle czasu ile mogą. Wszystko zaczyna się układać. Pogodziłem się ze stratą Pilar, ale oczywiście wciąż za nią tęsknie. Najbardziej gdy Junior zaczyna płakać, gdy się nie wysypiam, gdy nie wiem co robić...
- Opowiadaj, jak było? - uśmiecha się Anna siadając w fotelu i sięgając po ciastko ze stolika. 
- Spanie do dziewiątej, basen, zwiedzanie... Indie są przepiękne, ale jest to oczywiście kraj skrajności. Albo jesteś bogaczem czy gwiazdą filmową, albo mieszkasz w małej klitce i nie masz co jeść... - odpowiadam przypominając sobie wszystko co widziałem.
- Poznałeś kogoś? - śmiesznie porusza brwiami i opiera łokcie na kolanach czekając na odpowiedź.
- Można tak powiedzieć... - wzruszam ramionami. Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic, okłamywanie jej nie miałoby sensu, bo i tak prędzej czy później o wszystkim by się dowiedziała.
- Mów dalej... - unosi brew uśmiechając się półgębkiem.
- Na lotnisku poznałem pewną dziewczynę, która uciekała przed rodziną, która zmusiła ją do ślubu. - odpowiadam, a Anna parska cichym śmiechem.
- Faaajnie. - odpowiada, po czym wstaje i idzie w kuchni. Wracam do zabawy z Juniorem. Tak bardzo stęskniłem się za tym szkrabem! Za jego ciemnymi włoskami, które odziedziczył po mamie i moimi brązowymi oczami. - Chodźcie jeść! - woła Anna. - Za chwilę powinien przyjść Cristiano z Juniorem. Nie wiedziałam, że przyjedziesz więc ich zaprosiłam. Mam nadzieję, że nie jesteś zły. - dodała.
- Nie, no co ty. - uśmiecham się biorąc Juniora na ręce. Idę do kuchni, wkładam go do krzesełka i podaję mu jedzenie. Po chwili słyszę dzwonek do drzwi. - Ja otworzę. - oznajmiam i wstaję od stołu.
- Sergio?! Już wróciłeś? - pyta zdziwiony Cristiano, ale na jego twarzy szybko pojawia się szczery uśmiech. Ściskam go na powitanie, tak samo Juniora i zapraszam ich do środka. 
~*~
Po obiedzie usiedliśmy przed telewizorem, wypiliśmy kawę. Wszystko było po prostu normalne i pierwszy raz od dłuższego czasu byłem naprawdę szczęśliwy. Pod wieczór Cristiano i Junior pożegnali się, a ja wziąłem Juniora do pokoju by zasnął. Pierwszy raz zrobił to bez marudzenia i płaczu. Zaskoczył mnie. Widać, że syn Cristiano nieźle go wymęczył. Bardzo się cieszę, że mimo takiej różnicy umieją się razem bawić.
- Dziękuję za wszystko, najukochańsza siostrzyczko na świecie. - śmieję się schodząc do salonu. Anna siedzi przed telewizorem z pilotem w ręku oglądając odcinek jednej ze swoich ukochanych telenoweli. Ściskam ją nachylając się nad oparciem kanapy i całuję w policzek.
- Nie podlizuj się, Sergio. Czego chcesz? - pyta unosząc brew.
- Chcę pojechać na cmentarz, popilnujesz małego?
- Jasne. Pozdrów Pilar ode mnie. - uśmiecha się lekko. Nigdy jej nie lubiła, ale doskonale wie ile dla mnie znaczyła i nie okazywała tego. Wspiera mnie w najtrudniejszych chwilach.
Biorę kluczyki do auta i wychodzę z domu. Z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Zakładam skórzaną, czarną kurtkę na głowę i biegnę do samochodu. Mimo późnej godziny mam nadzieję, że pobliska kwiaciarnia jest jeszcze otwarta. Po kilku minutach parkuję przed nią i wychodzę z samochodu. Na tabliczce wiszącej na drzwiach pisze, że jest otwarta do dwudziestej. Spoglądam na zegarek. Dziesięć minut po, ale widzę, że światło jeszcze się świeci.
- Witaj, Marisol. Przepraszam, że tak późno, ale proszę, mogłabyś zrobić dla mnie jeszcze bukiet? Ten co zawsze. - mówię wchodząc do środka. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że nie dostaję odpowiedzi. Nikogo w środku nie ma. - Marisol? - wołam rozglądając się dookoła. Podchodzę do lady i wychylam się próbując zobaczyć, czy ktoś jest za drzwiami.
- Przepraszam, ale już... - słyszę znajomy głos. Moim oczom ukazuje się postać drobnej hinduski. - Co tutaj robisz? - pyta podchodząc do lady.
- O to samo mógłbym zapytać ciebie. - odpowiadam.
- Marisol Alcaraz to moja ciotka. - mówi opierając się na łokciach. - jak widzisz, już zamknięte. Także nie będziesz mógł kupić bukietu dla żony. Ah i nie zapomnij jej powiedzieć, że rano całowałeś inną. - syczy przez zęby dosłownie mordując mnie wzrokiem. Wtedy do środka wchodzi jej ciotka, Marisol. Ma krótko ostrzyżone ciemne włosy, mimo pięćdziesiątki w dokumentach wygląda na trzydziestolatkę.
- Dobry wieczór, Sergio. Widzę, że poznałeś moją siostrzenicę, Cielo. - uśmiecha się podchodząc do mnie i lekko mnie ściskając. - Czerwone róże? - pyta podchodząc do stojaków z kwiatkami.
- Tak, dziękuję. - odpowiadam wyciągając portfel z tylnej kieszeni.
- Ciociu, nie sądzisz, że już jest za późno? Pan Ramos mógł się pofatygować i przyjść piętnaście minut wcześniej. - oznajmia z nutką irytacji w głosie wciąż mierząc mnie wzrokiem.
- Nie marudź, Cielo. - śmieje się Marisol. - Jak Junior zniósł rozłąkę? Stęsknił się za tatusiem? - pyta stając za ladą. Starannie ucika każdy z kolców róży, a później zaczyna wiązać bukiet.
- Mam nadzieję. Przez długi czas się mnie nie pozbędzie. - odpowiadam wpatrując się w Cielo równie intensywnie jak ona we mnie.
- Byłam ostatnio na cmentarzu, odwiedzić Miguela i przy okazji zaniosłam świeże kwiaty dla Pilar. - mówi robiąc ostatnie poprawki przy bukiecie. Po tym słowach Marisol Cielo zasłania usta dłonią, a jej oczy robią się większe. Spoglądam na nią przez cały ten czas. Odsuwa dłoń od warg i porusza nimi, jakby chciała coś powiedzieć, ale słowa grzęzną jej w gardle.
- Dziękuję, na pewno byłoby jej bardzo miło. - Marisol podaje mi gotowy bukiet, płacę jej i wychodzę z kwiaciarni. Osłaniam bukiet kurtką by zbytnio nie przemókł, po czym wsiadam do auta. Przez okno widzę wciąż zdezorientowaną twarz Cielo, która spogląda na mnie przepraszająco. Uśmiecham się lekko do niej i odjeżdżam. Po kilkunastu minutach deszcz ustaje, a ja parkuje obok cmentarza. Wchodzę przez ogromną, gotycką bramę i zmierzam w kierunku grobu mojej narzeczonej. Tą samą drogą chodziłem niezliczoną ilość razy. Można wręcz zobaczyć ślady moich stóp odbitych w ziemi.
- Dobry wieczór, kochanie.

Od autorki: Chyba za krótki ten rozdział wyszedł, ale nie chciałam niczego więcej dopisywać, wydaje mi się, że wystarczy. Dziękuję za komentarze pod poprzednim postem. Mam do Was pytanie: planuję dokończyć jedno z zawieszonych opowiadań, a mianowicie entre-los-mundos, chciałybyście czytać kolejne rozdziały? Dajcie znać w komentarzach. Pozdrawiam i do napisania, Laurel!